poniedziałek, 11 lipca 2011

Monika Richardson weekendowo

Jasne, jak człowiek jedzie na weekend do domku z dykty gdzieś na Mazurach i zamierza nie pokazywać się światu (poza tym, wielki świat, budka z piwem i straż pożarna), to może sobie pozwolić na pewną nonszalancję i na dobranie ubrań pod kątem tego, jak mało ich będzie szkoda, kiedy się zniszczą.


Ale kiedy jedzie się przylansować się w Gałkowie, gdzie nawet konie mają grzywy czesane u Dessange'a, to należy rozważyć, czy pasek od szlafroka ze sztucznego jedwabiu (znanej firmy Keep Away From Fire), sandały po ciotce z Niemiec (bardzo porządne, kupione za czasów Honeckera) i przyliz na głowie to jest to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz